zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

recenzja: Deicide "Deicide"

10.03.2010  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Deicide
Tytuł płyty: "Deicide"
Utwory: Lunatic of God's Creation; Sacrificial Suicide; Oblivious To Evil; Dead By Dawn; Blaspherereion; Deicide; Carnage In The Temple Of The Damned; Mephistopheles; Day of Darkness; Crucifixation
Wykonawcy: Glen Benton - gitara basowa, wokal; Eric Hoffman - gitara; Brian Hoffman - gitara; Steve Asheim - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Roadrunner Records
Premiera: 25.06.1990
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 9

"Amon - czyli ucztę czas zacząć"

"Stary możesz to zrobić jeszcze raz? To brzmiało jak szatan..." - ponoć mniej więcej takimi słowami skwitowali bracia Hoffmanowie próby wokalne Glena Bentona przy składaniu do kupy debiutanckich dokonań Deicide. Badając pierwszy w historii rozdział, nakreślony perkusją, gitarami i przede wszystkim ryjem czterech diabłów z Tampy, nie opisałbym tego lepiej. Barnes, Vincent - wszystko to ikony deathmetalowego darcia papury, ale dopiero Benton to było, i poniekąd do dzisiaj jest, właśnie "to". Pomijając pierwociny Carnage czy demo "Amon: Feasting The Beast", warto wspomnieć, że w 2010 roku mija nam dokładnie 20 odwrócony krzyżyk od czasu wydania "Deicide". Być może zrecenzowano już ten materiał "milion pieńcet, sto dziewieńcet" razy, jednakże okrągła rocznica zmusza do wspominkowego opisania tej płyty, jakby nie było, skutecznie plądrującej na początku lat dziewięćdziesiątych w towarzystwie takich klasyków, jak "Eaten Back To Life", "Cause Of Death" czy "Harmony Corruption".

"Szatan, flaki i inne przysmaki..."

Pozostawmy na chwilę muzykę, bo zapewne wszyscy wiedzą, że zajebistości dźwiękowej tych tytułów zakwestionować się nie da. Więcej jednak niż pewne jest to, że nie sama muzyka zadecydowała, że po 20 latach ktoś dalej kojarzy te tytuły, a masa medialnego szumu wznieconego charakterystycznymi cechami wymienionych. Cannibal Corpse puszczali oczko odwiecznymi wiwisekcjami w oparach juchy, flaków i nekrofilskiej chuci, Morbid Angel stwierdzali, że nie ma to jak czary mary w Mezopotamii, Napalm Death mogliby występować w Izbie Gmin jako odłam anarchistyczny partii wyzwolenia wszystkiego, zaś Deicide mieli... Glena Bentona i satanizm, w poszukiwaniu którego zaszli tak daleko, że w pewnym momencie, zwanym "Once Upon The Cross", chyba przewiercili się nawet przez dno piekła, o mało nie wypadając na orbitę po drugiej stronie planety. Mamy teraz internet i możliwości, więc na moment zminimalizujcie to okienko i wskoczcie na YouTube włączyć cokolwiek z Bentonem w roli głównej z lat 88-92. Yeeep! Obok tego klienta, a co za tym idzie jego zespołu, przejść się obojętnie nie dało. Nienawiść do Dżizasa Kristasa, wypalanki na czole, zapowiedzi samobójstwa, bicie rekordu świata w ilości użytych słów "szatan" w jednej piosence... etc., etc. - w świadomości ludzi odcisnęły się na tyle mocno, że z Deicide zawsze przede wszystkim kojarzono satanizm, jak wiewiórkę z nutellą lub Leppera z Samoobroną. Dopiero na drugim miejscu lądowała muzyka. Dziś patrząc na Glena przeraża mnie rozmiar tego bełkotu, na który wielu dało się złapać. Kiedyś myślałem, że gość poluje na chrześcijan i nie bez kozery każe robić "Fuck Your Goda". Jak wynika z kolei z oświadczeń Steve'a Asheima, bracia Hoffmanowie picowali swoje solówki pod czujnym okiem rodzonego katola, czyli Ralpha Santolli. Cóż, shit happens, show must go on. Czemu o tym piszę, ano dlatego, że ta cała sumiennie kultywowana, fałszywa ideologia przyćmiła miejscami to, co w muzyce najważniejsze, czyli samą muzykę. Muzykę, którą Deicide od samego początku i przez przynajmniej trzy pierwsze płyty robił świetną i ponadczasową.

"Bogobójstwo - Zabij Ich Wszystkich - Piekło Czeka"

Z głupia frant wypalę, że debiutancki "Deicide" jest dla mnie czymś na kształt deathmetalowego "Kill 'Em All" lub "Hell Awaits". Choć faktycznie, poskładany do kupy z demówki Amona, to jednak urzeka - jeżeli nie krańcowo agresywnym, to młodzieńczo entuzjastycznym podejściem do śmierć metalu. Jego następca, najlepszy w ich dorobku "Legion", to już kurs matematyki wyższej, gdzie wszystko się zgadzało, jak ilość szóstek w znaku Bestii lub dolarów w kasie pancernej Monte Connera, który przygarnął ich pod pośladki Roadrunner Rec. Jakkolwiek i na bohaterze tej recenzji techniki nie brak, szczególnie jeśli chodzi o precyzyjną grę dwóch gitar prowadzących Erica i Briana, to - wsłuchując się w przejścia perkusyjne Asheima - czuć przede wszystkim niczym nieskrępowane napierdalanie, nie skupiające się nadto nad problematyką zmieszczenia czterech stówek uderzeń w minucie kawałka. Podobnie głos Bentona - nieokiełznany, najbardziej zróżnicowany w ich karierze. Jeszcze nie typowy growl, a bardziej głębokie wrzasko-szczekanie podbite blackowymi skrzekami, miejscami przedawkowane w swojej manierze ("Dead By Dawn"). Oczywiście broń szatanie, nie jest to jakaś muzyczna grafomania, jednakże czuć tutaj więcej luzu i spontanu niż na następnych krążkach. To też pierwsza i ostatnia do czasu "Stench Of Redemption" (2006) płyta, na której Deicide nie mieli oporów przed wplataniem do deathu, czy miejscami deaththrashu, innych elementów, jak np. klasyczne heavymetalowe solówki, jak ta, na której zbudowano hollywoodzki wręcz patos ostatniego na debiucie "Crucifixation". Nie każdemu spodoba się brzmienie tego krążka, z maksymalnie wysuniętym do przodu garami, których pogłos przywodzi na myśl "Hell Awaits", nie wszyscy też zaakceptują tekstową, satanistyczną nowomowę i megalomanię sprowadzającą się do skandowania imienia Złego Manitou, ale i w tym jest drugie dno, bo takie patenty, jak się okazało, znakomicie sprawdziły się na żywo. Kto stojąc pod sceną, nawet z najbardziej amatorskim nagłośnieniem, nie załapie tematu słysząc trzy razy: "Dead by dawn, dead by dawn, dead by dawn" i na dokładkę "BLASPHERMATE ME!" - wojaczka pewna, jak procenty w szwajcarskim banku. "Deicide" to także skarbnica, co na ten gatunek grania ciekawe, prawdziwych hitów. Motoryczny "Lunatic Of God's Creation", sztandarowe "Deicide", apokaliptyczne "Sacrificial Suicide" czy "Mephistopheles" to rzeczy, które zaciskają pięść na gardle od pierwszego odsłuchu. I żaden koncert Bogobojnych, khe, tfu... tj. Bogobójców obejść się bez nich nie może. Tylko jest jeden problem - i to w zasadzie tylko mój. Znając późniejsze płyty, trudno tutaj mówić o czymś takim jak wypracowanie własnego stylu kapeli. Nie chodzi o to, że bezczelnie kogoś kopiują. Następne w kolejce "Legion", "Once Upon The Cross", "Serpents Of The Light", "Insineratehymn", "In Torment In Hell", "Scars Of The Crucifix", a jeszcze bardziej "Stench Of Redemption", pomijając ich wybitność lub chwilami oczywistą gównianość, łączy ze sobą tylko charakterystyczny wokal i perkusja. Gdyby ktoś mi puścił je po kolei bez głosu i bębnów, pomyślałbym, że to osiem różnych zespołów. Co do recenzowanej jedynki, ze względu na jej potencjał, brzmienie i elementy składowe, mniemam, że łapczywie wchłoną go fani starego Slayera sprzed "Reign In Blood", a z powodu niezaprzeczalnej przebojowość i fan pierwszej Metalliki tym nie pogardzi.

"For I'm The Deicide..." - "Cause We're - death - Metallica"?

Trochu się rozpisaliśmy, ale okrągła rocznica zobowiązuje. Po tylu latach materiał nadal świetnie sprawdza się i w domowym zaciszu i, jak wiadomo tym, którzy zliczyli "Winterfest" w ubiegłym roku, także w praktyce. Być może nie jest tak porażający, jak jego "legionowy kamrat", co skutecznie nadrabia spontanem i wielością uniwersalnych "evergreenów". To także zbiór patentów, po które sięgały i do dziś sięgają zastępy adeptów death metalu. Nie ukrywajmy, że wpływy "Deicide" dobrze słychać na "Dawn Of Possesion" Immolation, czy trzeba większej rekomendacji? Tego po prostu wstyd nie mieć, także z powodu fenomenalnej wkładki z komiksowym obrazkiem przedstawiającym karykaturę członków zespołu w postaci diabłów lub dla zdjęcia grupy, które udowadnia, że, najbardziej to z Jezusem im do twarzy. Na tyle dalece, że nie widomo czy to event przed czarną mszą, czy może wspólna fota przed bierzmowaniem (sic!).

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Deicide "Deicide"
TupTuś (gość, IP: 89.64.36.*), 2024-03-09 23:31:59 | odpowiedz | zgłoś
Grubo ponad trzy dekady, a ten album wciąż niszczy! Piekło samo w sobie, ziemia zjarana i ogniste niebo dla deathmetalowych brutalistów. Destrukcja Car Bomby przy tym albumie wypada blado... Jeszcze kupiona na straganie wersja kasetowa wydana przez niejakie "MG" żyje. Cedeczka już oryginalna, która przechodziła z rąk do rąk kumpli ostała się u mnie i została 4ever, rychło książeczkę pobazgrali mi sami muzycy ;)
re: Deicide "Deicide"
darknightion (gość, IP: 91.230.98.*), 2022-04-08 20:07:40 | odpowiedz | zgłoś
Do dwóch razy sztuka. Pierwsze spotkanie z dyskografią Deicide było co najmniej odrzucające. Po pewnym czasie znowu się zmierzyłam z ich muzyką i odleciałam. Muzyka poszła górą nad tekstami. Tylko dlatego że mnie nie interesuje satanizm. Tak więc dla mnie Deicide to kawał porządnego death metalu. Stay death.
re: Deicide "Deicide"
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2014-09-05 19:15:14 | odpowiedz | zgłoś
Hey (sic!) dzieci. Właśnie przypadkowo odpaliłem na tube Crucifixation live z When London Burns, już z okresu po braciach z przejściowym składem Suzuki/Owen. Poszukajcie tej wersji dla samego głosu Bentona. Dżizas Modafaka Krajst - nigdy nie będzie już nikogo z taką potęgą w migdałach jak On.
re: Deicide "Deicide"
wac
wac (wyślij pw), 2014-09-17 20:26:35 | odpowiedz | zgłoś
wszystko ok, tylko czemu on tak charczy? jak by nie mógł normalnie
re: Deicide "Deicide"
123qwerty (gość, IP: 95.158.84.*), 2014-08-27 18:39:03 | odpowiedz | zgłoś
Ta płyta jest rewelacyjna. Nigdy nie byłem i nie jesten nadal fan em death metalu. W czasach wydania tej płyty taką muże uważałem za coś pojebanego dla "muzyków" którzy nic nie potrafią. Sam raczej słuchałem Iron Maiden, Helloween itp. A jednak tą płytę od razu przyjąłem do wiadomości. Dziś dopiero kupiłem oryginał. Pozdrawiam
re: Deicide "Deicide"
RippR
RippR (wyślij pw), 2014-08-27 19:23:52 | odpowiedz | zgłoś
Też trochę późno ją odkryłem. Pożytek tylko taki, że krócej popierdalam z urwaną dupą:)
re: Deicide "Deicide"
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2013-10-31 18:12:33 | odpowiedz | zgłoś
Zajebista płyta, warta tej zajebistej recki
re: Deicide "Deicide"
wac
wac (wyślij pw), 2013-11-01 11:32:47 | odpowiedz | zgłoś
oldschool, ziom!
re: Deicide "Deicide"
soulfly77
soulfly77 (wyślij pw), 2013-10-31 03:08:15 | odpowiedz | zgłoś
Jedynka Deicide czyli debiut miazga, a tak sobie odświeżyłem po przesłuchaniu bardzo dobrego "Thou Begone" z nadchodzącej płyty, polecam.
re: Deicide "Deicide"
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2013-11-03 13:51:05 | odpowiedz | zgłoś
qrva, dobre te dwa kawałki, brzmienie zajebiste....będzie dobrze, jak na Golgocie.
« Nowsze
1