zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku wtorek, 21 maja 2024

recenzja: Paul McCartney "McCartney III"

10.05.2024  autor: Krasnal Adamu
okładka płyty
Nazwa zespołu: Paul McCartney
Tytuł płyty: "McCartney III"
Utwory: Long Tailed Winter Bird; Find My Way; Pretty Boys; Women and Wives; Lavatory Lil; Deep Deep Feeling; Slidin'; The Kiss of Venus; Seize the Day; Deep Down; Winter Bird / When Winter Comes
Wydawcy: Capitol Records Inc.
Premiera: 18.12.2020
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Po albumach "McCartney" z 1970 roku i "McCartney II" z roku 1980, nagranych, gdy rozpadały się odpowiednio zespoły The Beatles i Wings, przyszła pora na "trójkę". Okoliczności powstania materiału miały tym razem trochę inny charakter. Pandemia koronawirusa poskutkowała lockdownem, podczas którego Paul McCartney spędzał dużo czasu w domowym studiu. Można pomyśleć, że Anglik dla odmiany nagrywał solo z nudów lub braku wyboru, a nie dla odreagowania. Szczegóły motywacji nie są jednak najważniejsze.

Zgodnie z tradycją tej serii albumów, a w przeciwieństwie do kilkunastu pozostałych z solowego dorobku, Paul McCartney napisał, zagrał, zaśpiewał i wyprodukował materiał prawie w całości samodzielnie. Obrazują to zdjęcia w książeczce przedstawiające muzyka z gitarą, z kontrabasem, za zestawem perkusyjnym, a także na koniu. Oczywiście wymienione zostały też inne nazwiska, w tym jedno w smutnym kontekście: album dedykowany jest zmarłemu w 2020 roku Eddiemu Kleinowi, który współpracował z Paulem McCartneyem w studiu przy różnych okazjach, m.in. przy miksowaniu "McCartney II".

Trzy kwadranse muzyki rozpoczyna w większości instrumentalny "Long Tailed Winter Bird". Już w pierwszej minucie utwór porywa motywem granym na gitarze akustycznej. Można tu wyczuć echa albumu "McCartney", tylko z lepszą produkcją. Instrument zostaje wkrótce zastąpiony gitarą elektryczną, wchodzą pulsujący wokal i sekcja rytmiczna, pojawiają się efekty w tle i całość nabiera przestrzeni. Kompozycja może wywrzeć wrażenie świetnego intra z folkowymi i bluesowymi wpływami. Z drugiej strony chce się jednak zapytać, do czego właściwie ten utwór dąży. Czy musi trwać ponad pięć minut? Czy nie dałoby się go bez szkody skrócić o dwie?

Niestety to dopiero początek wątpliwości i nie chodzi tylko o to, że do słuchacza stopniowo dociera, że "Long Tailed Winter Bird" jest zupełnie niereprezentatywny dla albumu. W kolejnych czterech utworach razi niedyspozycja wokalna 78-letniego Paula McCartneya. Lekka, żywa piosenka rockowa "Find My Way" pod względem instrumentalnym i aranżacyjnym ma swoje plusy, ale śpiew w zwrotkach jest po prostu słaby, a jego melodia irytuje topornością. W spokojniejszym "Pretty Boys" głos Anglika sprawuje się jeszcze gorzej. Sytuacja poprawia się nieco, gdy pojawiają się wyraźniejsze wpływy bluesowe. W "Women and Wives" wokalowi dalej brakuje luzu, ale wpasowuje się on w smutny nastrój całości na tyle dobrze, że na trzy minuty można z przyjemnością zapomnieć o niedoskonałościach i po prostu docenić utwór. Podobnie wygląda sprawa z rytmiczną piosenką "Lavatory Lil".

"Deep Deep Feeling" przynosi niespodziewaną zmianę klimatu. Gdyby nie gitara akustyczna w końcówce i solówka elektrycznej w środku, kompozycja nie miałaby żadnego związku z rockiem. Owszem, Paul McCartney w solowej karierze wielokrotnie sięgał już po "czarną" muzykę, więc nastrojowy kawałek z chórkiem nie powinien dziwić. Ten jednak trwa aż osiem i pół minuty i posiada nietypowo luźną strukturę, przez którą wydaje się być wręcz eksperymentem. Równocześnie wypada przyznać, że utwór należy do najciekawszych i po prostu najlepszych na albumie. W podobne rejony muzyczne Anglik udał się jeszcze w "Deep Down", ale tym razem nadał kompozycji wyraźniejsze ramy.

Kolejną niespodziankę stanowi niemal hardrockowy "Slidin'". Słychać tu chyba najcięższe riffy w solowej karierze Paula McCartneya i dobrą solówkę gitarową. Na tle reszty albumu jest to całkiem niezły rock, ale bez tego kontekstu - do doskonałości jeszcze zbyt wiele mu brakuje i ekscytacji na dłużej nie wywołuje. Na docenienie bardziej zasługują dwie zagrane na gitarze akustycznej piosenki, które wreszcie wprowadzają na "McCartney III" trochę uroku: delikatny "The Kiss of Venus" z domieszką muzyki dawnej i "When Winter Comes". Również żywszy "Seize the Day" nie zostawia negatywnego wrażenia. Piosenka brzmi dość klasycznie, po części dzięki gitarze przypominającej styl Briana Maya. Niestety nawet lepsze utwory z drugiej połowy albumu nie zacierają rozczarowania po pierwszej.

Na "McCartney III" zdarzają się godne uwagi momenty. Muzyk znowu potrafił pokazać niezły poziom i talent kompozytorski. Niestety i tak album jest słabszy od poprzedniego, czyli "Egypt Station", i nie zasługuje na to, żeby stać obok "McCartney" i "McCartney II". Przez jego eklektyzm, nawet po wielu podejściach nie słucha się go dobrze jako całości. Lekkie wpadki ciągną ocenę jeszcze niżej. Samodzielność Anglika chyba zaszkodziła jego dziełu.

Komentarze
Dodaj komentarz »