zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

recenzja: Dream Theater "A Dramatic Turn of Events"

13.09.2011  autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski
okładka płyty
Nazwa zespołu: Dream Theater
Tytuł płyty: "A Dramatic Turn of Events"
Utwory: On the Backs of Angels; Build Me Up, Break Me Down; Lost Not Forgotten; This is the Life; The Shaman's Trance; Outcry; Far From Heaven; Breaking All Illusions; Beneath The Surface
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Mangini - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Roadrunner Records
Premiera: 12.09.2011
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 9

Nie da się inaczej zacząć opisu nowej płyty Dream Theater, jak wspominając o odejściu jednego ze współzałożycieli grupy, Mike'a Portnoy'a. Myślę, że dla wszystkich fanów zespołu - włączając mnie - informacja ta była szokiem, który jeszcze się pogłębił, gdy potem pojawiły się przecieki, że Mike chciał sprawę załagodzić, ale reszta zespołu "grzecznie" mu odmówiła. Takie rozstanie z osobą, która była bardzo mocno (może nawet najbardziej ze wszystkich, uwzględniając działalność marketingowo - bootlegową) zaangażowana w pchanie wózka z napisem DT do przodu, zdecydowanie mi się nie spodobała. Portnoy to znakomity perkusista i kompozytor, razem z Petruccim główny tekściarz zespołu, a przede wszystkim - jego lider i muzyczna osobowość.

Niezależnie od tego, na nową płytę Dream Theater czekałem z niecierpliwością i miałem nadzieję, że będzie udana, tym bardziej, że jej poprzedniczkę uważam za zdecydowanie najsłabszą pozycję w dyskografii zespołu. Z drugiej strony nie mogłem też nic poradzić na to, że w mojej głowie usadowił się mały diabełek, który tylko czekał, żeby po tym albumie "pojechać". Żeby się kwaśno skrzywić i z miną malkontenta stwierdzić, że bez Mike'a to nie to samo, że słabo i bez polotu... Ale po zapoznaniu się z "A Dramatic Turn of Events" diabełka nie ma. Zostały same superlatywy. Prawie...

Przy tak złożonych utworach, jak w przypadku Teatru Marzeń, dwa-trzy odsłuchy to za mało, żeby wyłapać poszczególne motywy, pomysły, solówki i melodie. Ale już wtedy zaczynają się tlić jakieś "hasła przewodnie" - w tym przypadku pierwsze, co przyszło mi do głowy, to świeżość. Coś, czego brakowało mi już trochę na "Octavarium" oraz "Systematic Chaos", a "Black Clouds..." kulało pod tym względem bardzo mocno. Na nowej płycie jest polot, lekkość i radość grania; jest tu też nieco delikatniej, bardziej rockowo. Świetnie udało się wyważyć poszczególne elementy: partie spokojniejsze są oddechem, są melodyjne, a nie nudzą i nie są rozwleczone na siłę (z jednym wyjątkiem). Partie ostrzejsze z kolei mają odpowiedni ciężar i agresywność, ale nie przytłaczają i nie nużą. Fragmenty instrumentalne są odpowiednio poplątane rytmicznie, momentami mają wręcz szaleńczą dynamikę, są szybkie, rozbiegane i bardzo dopracowane aranżacyjnie, a przy tym pozostały klarowne i chwytliwe.

Stylistycznie "A Dramatic..." to swego rodzaju powrót do źródeł - jest tu bowiem bardzo wiele z klimatu płyt nagrywanych w latach 90-tych. Partie instrumentalne kojarzyć się mogą z "Images And Words", elementy cięższe przywołują z kolei "Awake", a te delikatniejsze, balladowe - "Falling Into Infinity" (choćby początkowe fragmenty "Outcry" czy "Bridges..."). Mamy też rozmach, chwilami potężne, majestatyczne, orkiestrowe brzmienie; pojawiają się chóry ("On The Backs...", "Bridges..."), a w ramach "doprawiania" pojawia się kilka specjalnych "efektów dźwiękowych" (orzeł, galopujące konie czy kapiąca woda). Niestety, trafił się też fragment katastrofalnie wręcz nieudany (to jest to pierwsze "prawie") - na początku i na końcu "Bridges In The Sky" pojawia się jakieś ryko - charczenie, które ma zapewne obrazować szamańskie zaklęcie (ten numer miał oryginalnie tytuł "The Shaman's Trance"), ale to, co słyszymy - choć trwa tylko kilkanaście sekund - jest niezwykle irytujące i wręcz... niesmaczne.

Jeśli chodzi o postawę muzyków, to po pierwsze John Petrucci jest wszędzie. Niemal dosłownie - gitara dominuje i jest niesamowicie wszędobylska. Jeden riff goni następny, podkład gitarowy ściga się z solówką, momentami riffy nawet jakby "udają" perkusję. Ale skarżyć się nie można, bo zdecydowanie ilość idzie tu w parze z jakością. Na marginesie, Petrucci zagarnął też dla siebie niemal w całości pisanie tekstów - tylko "Far From Heaven" wyszło spod pióra LaBrie - wszystkie pozostałe napisał gitarzysta ("Breaking All Illusion" wspólnie z Johnem Myungiem).

Bardzo zaskakująco - a przy tym znakomicie - wypada Jordan Rudess. Po pierwsze: nie ma tu zbyt wielu tak typowych dla niego popisów - Jordan skupił się na współpracy z zespołem, a w szczególności z Petruccim. Po drugie: sięgnął po bardzo różnorodne brzmienia - czy to orkiestrowe, czy smyczkowe, czy fortepianowe; pojawia się także moog czy folkowo brzmiący flet. Bodaj najbardziej charakterystycznym momentem jest rozpoczynająca się ok. 5 minuty partia instrumentalna "Breaking All Illusions", której nie da się nazwać inaczej jak fenomenalną.

W bardzo dobrej formie jest także LaBrie, który śpiewa w stylu znanym ze "Scenes From A Memory" czy "Train Of Thought". Mamy więc odpuszczenie wysokich rejestrów i skupienie się na wpasowaniu w muzykę; mamy też dobre i bardzo dobre linie melodyczne (szczególnie "Lost Not Forgotten", "Breaking All Illusions", "Beneath The Surface" czy "wynurzające" się z cięższych fragmentów stonowane zwrotki "Outcry").

John Myung jak zwykle robi swoje, ma parę bardzo ciekawych partii (np. pod solówką "Lost Not Forgotten" czy na początku i w partii instrumentalnej "Breaking All...") i stosunkowo często swoje linie odgrywa niezależnie od perkusji, a nie razem z nią.

Zdecydowanie najsłabiej wypadł Mike Mangini. Może za krótko był z kapelą, może ma inny styl grania - tak czy inaczej partie perkusji są schowane w tle, mało słyszalne i ciężko zawiesić na nich ucho. Wyjątki to refren "Lost Not..." oraz momenty w "Bridges..." - jeśli Mangini chce zająć miejsce Portnoy'a na stałe, a nie być tylko sesyjnym grajkiem, musi bębnić w taki właśnie sposób.

Wszystkie powyższe elementy złożyły się na powstanie dziewięciu nagrań, z czego cztery są krótsze (poniżej 7 minut) i relatywnie jednorodne stylistycznie (trzy ballady oraz jedno mocniejsze łojenie), natomiast pozostałych pięć to rozbudowane, typowe dla DT formy muzyczne. Co do dłuższych nagrań, to wszystkie prezentują poziom co najmniej bardzo dobry, ale mamy też utwory wręcz wybitne i godne zestawiania z największymi dokonaniami zespołu. Na pewno zaliczyłbym do tego grona "Breaking All Illusions" z bardzo fajnym brzmieniem basu, kapitalną częścią instrumentalną oraz powalającą solówką Petrucciego, którego gitara "śpiewa" tu w iście satrianowskim stylu. Ten sam, rewelacyjny poziom, to także "Lost Not Forgotten". Kompozycja najmocniej przesiąknięta klimatem "Images And Words" - nie w sensie kopiowania, ale nastroju i sposobu aranżacji. Po spokojnym otwarciu z pięknymi klawiszami mamy nieco szaloną partię instrumentalną (trochę jak w "Metropolis p. 1"), potem mocarny, intensywny riff (jakby "Pull Me Under"), wreszcie szybka, ostra i zamotana solówka Petrucciego (kojarząca się z "Under A Glass Moon") i dynamiczne klawiszowa jazda (kłania się "Take The Time"). "Outcry" to trzecie nagranie, które zaliczam do ekstraklasy. Podniosły nastrój, rozmach, majestatyczna partia klawiszowa i mocny riff, a następnie pokręcona część instrumentalna, trochę jazzrockowa, trochę pachnąca Liquid Tension Experiment, trochę "Scenes From...", a trochę Rush.

"Bridges In The Sky" naszpikowany świetnymi, orientalnymi ozdobnikami oraz "On The Backs..." z monumentalnie brzmiącymi partiami chórów, to nadal poziom bardzo wysoki, choć jednak już minimalnie słabszy i nie tak powalający, jak wyżej wymieniona trójka.

Jeśli chodzi o spokojniejsze nagrania to mamy ich trzy - każde w nieco innym stylu. Znakomite jest jest "Beneath The Surface", będące swego rodzaju miksem "Take Away My Pain" oraz "The Silent Man"; mogące się kojarzyć też z "Silent Lucidity" Queensryche. W głównej roli gitara akustyczna, spokojnie budujący frazy wokal z odpowiednim ładunkiem emocji, przykuwająca uwagę melodia, a do tego krótkie, ale bardzo ciekawe solo Jordane Rudessa, odegrane trochę w stylu jego poprzednika, Dereka Sheriniana. Dla mnie rewelacja. Dobre, choć nieco zbyt długie, jest też "This Is The Life", które przez swój nieco podniosły klimat, brzmienie klawiszy oraz melodykę może się kojarzyć z Vanden Plas.

Nie udało się natomiast fortepianowo - wokalne "Far From Heaven", które jest nieco pozbawione wyrazu. Brakuje tu jakiegoś "haczyka" oraz ikry - mam tu trochę poczucie straconej szansy, bo w okolicach 2,5 minuty numer zaczyna się fajnie rozkręcać i przyspieszać - gdyby pójść w tę stronę, to efekt mógłby być naprawdę dobry. Ale niestety - "wtyczka" szybko zostaje wyciągnięta i znów wracamy do lekkiego "przynudzania". "Build Me Up, Break Me Down" natomiast to utwór w stylu "Caught In The Web" z albumu "Awake". Wstęp pachnie trochę Mansonem, a potem wchodzi ostre, thrashowe mielenie z mocnymi klawiszami w tle. Jest agresywnie, ciężko i odpowiednio intensywnie, a całość rozjaśnia melodyjny refren i nostalgiczne klawisze w końcówce.

Podsumowując: nowy album Drimów to dla mnie powrót to bardzo wysokiej formy. Poziomowi największych dzieł zespołu, którymi dla mnie są "Images And Words", "Awake" oraz "Scenes From A Memory", dorównać się tu niestety nie udało. Ale według mnie "A Dramatic..." jak najbardziej można zestawiać z albumami pozostającymi tylko o krok za tą trójką, a więc "Six Degrees Of Inner Turbulence" oraz "Train Of Thought". Jednocześnie jest to najlepszy album Dream Theater od 8 lat.

Komentarze
Dodaj komentarz »
Dramatycznie dobra
maccc
maccc (wyślij pw), 2011-09-15 22:29:05 | odpowiedz | zgłoś
Należę do grona zboczeńców uważających, że ostatnie trzy płyty DT są po prostu dobre. Ta ociera się momentami o geniusz, jak za dawnych czasów. Bardzo dobra recenzja, znakomita płyta :)
re: Dramatycznie dobra
Ralph84
Ralph84 (wyślij pw), 2011-09-23 12:05:52 | odpowiedz | zgłoś
Przesłuchałem nowym materiał DT, fakt faktem jest lepszy od poprzedniej ale dup*** nie urywa!
Jakoś mi te przysłowiowe "odcicanie kuponów" przychodzi na myśl za każdym razem , jak jej słucham.
lepsza od poprzedniej
Ralph84
Ralph84 (wyślij pw), 2011-09-15 13:42:43 | odpowiedz | zgłoś
Dziś zamierzam przesłuchać nowy materiał DT.
Mam nadzieje, że będzie znacznie lepszy od poprzedniego Black Clouds.... to było straszne dno!
re: lepsza od poprzedniej
glock (gość, IP: 178.42.62.*), 2011-09-15 17:56:41 | odpowiedz | zgłoś
Istotnie poprzednia płytka to był gniot, ale ta mnie bardzo zaskoczyła na plus. Przyjemny materiał.
Nowa płyta DT
sdgiar (gość, IP: 87.64.74.*), 2011-09-14 13:30:18 | odpowiedz | zgłoś
Witam, po przesłuchaniu tej płyty parokrotnie mam odczucie, że płyta jest ogólnie bardzo dobra, wplecione w nią są pomysły z solowych albumów wokalisty, słychać nieco Liquide Tension i parę innych, ale mimo wszystko, płyta podoba mi się z uwagi na sporą dawkę pewnego ciepła, która emanuje w śpiewie LaBrie. To dobrze, że płyta jest nieco lżejsza i bardziej melodyjna- właśnie tego mi brakowało w ich ostatnich płytach, a tak jest to płyta przyjemna do słuchania, dobrze wpada w ucho... choć jak to mówi moja żona "ale przecież ta nowa płyta jest taka sama jak wszystkie" hehe. Gdzies tam słychać te utarte już dawno szlaki, ale z drugiej strony jest to przecież zrozumiałe. Jeśli chodzi o nowego perkusistę, to moim zdaniem wypada on bardzo dobrze i sprostał zadaniu. Gra z rozmachem i jest tam, gdzie być powinien, może jego gra jest nieco zachowawcza, ale z drugiej strony MP grał już w sposób przewidywalny i nieco oklepany- grał aby grać, nie skupiał się już na warsztacie, na szukaniu nowych pomysłów, tylko kopiował samego siebie z poprzednich płyt. Jednak ta zmiana w zespole chyba zrobiła dobrze wszystkim.
DT
ini (gość, IP: 194.117.240.*), 2011-09-14 08:41:34 | odpowiedz | zgłoś
Płyta jest naprawdę świetna. Nie ustępuje wiele najlepszym dziełom DT. Mike Manginii to jest gość! Może jego partie na albumie nie są genialne, ale solidne i tam gdzie trzeba było przyłożyć to zrobił to naprawdę świetnie. Pamiętajcie, że Mike dołączył do zespołu kiedy już większość materiału została napisana. Portnoy miał na nagraniach DT wysuniętą perkusję do przodu - wszak to był lider i do niego należał ostateczny głos. Teraz zaczną się lata dominacji w zespole Johna i Jordana.
Ryko - charczenie?
Tomasz Orłowski (gość, IP: 89.231.50.*), 2011-09-13 22:36:26 | odpowiedz | zgłoś
Kargyraa to stara technika śpiewu z okolic dzisiejszej mongolii.Nazywanie jej ryko-charczeniem,czymś irytującym i niesmacznym wskazuje iż autor recenzji nie ma w tym miejscu pojęcia o czym pisze!
Inną sprawą jest zasadność umieszczenia wokalizy w takim a nie innym kontekście.Tutaj można już subiektywnie gdybać.
Pozdrawiam fanów DT
uhm
pumpa (gość, IP: 217.96.115.*), 2011-09-13 19:47:45 | odpowiedz | zgłoś
płyta dobra ale jak na DT, nic ciekawego, mogliby pojechać po bandzie i zagrać dosłownie wszystko z takim warsztatem, ale lepsza jest zachowawczość
Wielki powrót
Marek R. (gość, IP: 89.73.85.*), 2011-09-13 18:59:58 | odpowiedz | zgłoś
Płyta według mnie znakomita - też dałbym 9/10. Na dwóch poprzednich brakowało mi tego instrumentalnego szaleństwa, które tu jest obecne praktycznie w każdym utworze. Jedyne, czego mi brak do szczęścia to jakiegoś instrumentalnego kawałka...
Tylko dwie uwagi co do recenzji. Pierwsza dotyczy owego "ryko-charczenia" - to nie jest udawanie czegoś. To prawdziwy głos aborygeńskiego szamana. I druga, co do zachowania zespołu przy próbie powrotu Portnoya: Mike Magnini był już wybrany, zrezygnował z posady na Berkelee i generalnie przestawił życie na nowe tory. To nie dwudziestoletni gówniarz, tylko poważny człowiek z rodziną do utrzymania. Więc co, mieli go zostawić na lodzie i powiedzieć pa-pa, bo Pan Kapryśny powrócił? Kto by ich potem traktował poważnie?
re: Wielki powrót
zaq (gość, IP: 95.108.125.*), 2011-09-13 22:31:55 | odpowiedz | zgłoś
Ja np. bym sie nie obraził jakby Portnoy powrócił. Jest wg mnie o wiele lepszym perkusistą a co w przyadku zespołu progresywnego jest wskazane żeby pałker miał wysokiego skilla i wnosił coś wiecej niż przeciętne bębnienie.Oczywiście nie mam nic przeciwko Magniniemu, zagrał solidnie ale czegoś mi tam brakuje. Co wiecej nie wiem czemu perkusja jest tak schowana na tej płycie. Brakuje mocy jak to zawsze było z Majkiem P.