zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

recenzja: Machine Head "Unto The Locust"

4.11.2011  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Machine Head
Tytuł płyty: "Unto The Locust"
Utwory: I Am Hell; Be Still And Know; Locust; This Is The End; Darkness Within; Pearls Before The Swine; Who We Are; The Sentinel; Witch Hunt; Darkness Within
Wykonawcy: Robert Flynn - wokal, gitara; Dave McClain - instrumenty perkusyjne; Adam Duce - gitara basowa, wokal; Phil Demmel - gitara, wokal
Wydawcy: Roadrunner Records
Premiera: 23.09.2011
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Pamięta ktoś pierwszą wizytę Machine Head w Polsce? Startowali wtedy jako support na trasie Slayera, zdającego egzamin z "Divine Intervention" po odejściu, zdawałoby się filaru, Dave'a Lombardo. Mało znany u nas zespół Roba Flynna zapowiadano podówczas jako nową nadzieję i następcę Slayer w jednym. Dziś już wiemy, że jakich im forów nie dawać, to z tych szumnych zapowiedzi w zasadzie nic nie wyszło - niestety. Żeby było jasne, żadnych uprzedzeń do tego zespołu nigdy nie zdradzałem i do dziś często wracam do jego pierwszych dwóch płyt - bo są po prostu bardzo dobre. Więcej, nigdy się tego nie wstydziłem, mimo iż polska prasa underground do Machine Head podchodziła z uprzedzeniem utożsamiając "Burn My Eyes" i "The More Things Change" z frajerskim graniem metalcore'owym. Podobnie zresztą czyniono z płytami "Vulgar Display Of Power" i "Great Southern Trendkill" Pantery, którym o dziwo status geniuszy przyniosła u nas dopiero śmierć Darella. Wypomnę to - bo mi wolno. Rzygać mi się chcę, jak widzę naszą brać metalową, która twierdzi, jak to od zawsze był genialny muzyk, a wcześniej identyfikowała go jako gościa grającego dla ludzi w za dużym dresie. Tak było - słuchanie Pantery w latach 90-tych w konserwatywnych kręgach metalu było obciachem, teraz zaś jest kultem.

Podobna sytuacja miała i ma miejsce w przypadku Machine Head - choć tutaj nikt nie musiał ginąć. Po wydaniu przechujowych płyt "The Burning Red" i "Supercharger", przez próby powrotu na "Through The Ashes Of Empires", aż do rezurekcji "The Blackening". Ta ostatnia rzeczywiście wracała wiarę w ten zespół - ale nikt mi nie powie, że powszechnemu zachwytowi w naszym kraju nie pomogły rekomendacje pewnych polskich magazynów i znanych postaci naszej sceny, zwanych mylnie ekspertami. Anyway, "Zaciemnienie" pozornie zwróciło tory Machine Head na granie wielowątkowych, długich kompozycji w wersji zdecydowanie bardziej "klazik". Tu zabrzmi Metallica, tam rozpędzi się Slayer, w końcu zepnie to do kupy wypracowany latami rwany styl MH. Nie inaczej jest na wyczekiwanej "Unto The Locust", która już zbiera laury. Czy zasłużone? Śmiem wątpić.

"Unto The Locust" to kolejny rozdział w historii Machine Head, w którym Robb Flynn usilnie stara się udowodnić, że na dobre przeprosił się z prawie czystym metalem - o tym "prawie", które zaciąży nad oceną płyty, w dalszej części tekstu. Krążek rozpoczyna się iście królewsko od kawałka "I Am Hell". Pod takim tytułem z zasady trzeba zawrzeć ostry napierdol i tak po krótkim intro ruszają walcowate tąpnięcia, których nie powstydziłaby się Chimaira na "Ressurection", wsparte potwornie głębokim rykiem Flynna, przekształcające się w drugiej minucie trwania w specyficzny maszinhedowy thrash. Mistrzostwo świata - kanonady kółeczek riffów, thrash - punkowe szczekane wokale, klasyczne popisy, w których łamią się klimaty Jeffa Hannemanna i nawet Chucka Schuldinera, i na koniec podniosłe w wymowie, wypchnięcie solowe - pycha. Gdyby tak wyglądała całość "Unto The Locust", szykowałoby się najlepsze danie w ich wykonaniu od pierwszej płyty, ale tak niestety nie jest.

Już w kolejnym "Be Still And Know", który jeszcze w większości miażdży w swoich rozpędzonych momentach, pojawiają się potknięcia. Zaczyna się znów obiecująco paradami gitary, znów przechodzi w młotkowe nabijanie i rozliczne zmiany temp, ale refren to już tragedia, która nie ominęła także "The Blackening" - niby Rob ryczy swoje głębokie teksty, a aranż stara się nadać temu elementy patosu, ale melodyka niweczy te zamiary, przerabiając wszystko na bryndzę z burakami, jaką swoim fanom zwykli serwować wynalazcy tego patentu, czyli formacja Trivium. Znany już wszystkim singlowy "Locust" dalej brnie w tego typu tematy. Jest ciężko i motorycznie, ale te natchnione momenty, które jak mniemam mają schwycić słuchacza za serce, moją pikawę omijają trafiając prosto w otchłań dupy. Co z tego, że panowie zwijają się tutaj gitarowo niczym wyrobnicy akademii muzycznej, skoro koniec końców wypada to jak karabin nabity dżemem?

Całe szczęście mamy tutaj jeszcze "This Is The End", który początkowo niemal pomyliłem z jakimś zagubionym kawałkiem "At The Gates" - a więc melodyjnym thrash - deathmetalowym majstersztykiem. Gdyby odjąć z tej piosenki melodyjne zawodzenie frazy tytułowej, byłby istny killer, bo wejścia gitar od piątej minuty trwania i kanonady Dave'a McClaina tną mięcho ile wlezie, a tak cóż, co za dużo, to nie zdrowo - zbędny ozdobnik. Uwaga, dla wrażliwych jest i ballada - w której jak mniemam lider MH śpiewa o bardzo bolesnych i ważnych dla siebie sprawach, ale coż, hit, przynajmniej w Europie, będzie z tego żaden. Dla mnie to kolejny dowód przeamerykanizowania tematu, bo słuchając "Darkness Within" wciąż widzę ten sam obrazek dorosłych dzieci gwieździstego sztandaru, łkających pod kampusem, bo zabrakło benzyny do sześciolitrowego GMC. Płytę kończy "Who We Are" - który zakrawa na manifest zespołu. Dziecięcy chór na początku, smyki na wyjściu, w środku zaś żar i ciężar, popisy mocno podbite, no tak... już wiecie czym.

Ktoś odniesie wrażenie, że czepiam się Machine Head lub silę się na bycie mendą irytująco żerującą na jajach Flynna. Tak jednak nie jest. W dupsku mam, czy MH nagrywa, lub nie, kolejne "Burn My Eyes" czy "The More Things Change". Martwi mnie bardziej, że starzy wyjadacze, którym żywot nie raz dopierdolił (patrz teksty), skłaniają się do uzewnętrzniania swoich uczuć tak tanimi efektami zgarniętymi z obozów młodszych kolegów po fachu. Na dodatek są to pomysły najgorsze z możliwych, w założeniu mające nadawać głębię, siłę, patos, ważnemu dla Machine Head przekazowi, a ostatecznie jawiące się jako popelina i karma dla niewyżytych nastolatków w jednym.

W tych twardych momentach Headom wciąż mało kto może podskoczyć, gdy jednak zaczyna się ta cała pompa na hula-hopie rodem z coledżu, to ma się wrażenie, że cała krew wsiąka tutaj w tampon czy inne skrzydełka. Przez to przynajmniej jedna czwarta "Unto The Locust" jest po prostu zbędna. Jak dla mnie czas skupić się na grzaniu do przodu, które MH zawsze wychodziło lepiej niż pompowanie klimatu. Nie ma co się obrażać i nadymać, bo takie dmuchanie się z samym sobą może w końcu rozpieprzyć ten balon w drobny mak.

Przeczytaj: recenzja autorstwa Szamrynquie'a.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: MH
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2011-11-05 07:27:50 | odpowiedz | zgłoś
Podejrzewam o co Ci chodzi, więc już uprzedzę, bo recka poszła do korekty. Alboom Th1rt3en bardzo mi się podoba, co oczywiście gro podniesie jak powód dania lulu 1. Fan Megadeth - i wszystko wiadomo. Spodziewam się takich reakcji.
4
Starsze »