zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku środa, 24 kwietnia 2024

recenzja: Testament "Live in London"

11.10.2009  autor: Verghityax
okładka płyty
Nazwa zespołu: Testament
Tytuł płyty: "Live in London"
Utwory: The Preacher; The New Order; The Haunting; Electric Crown; Sins of Omission; Souls of Black; Into the Pit; Trial by Fire; Practice What You Preach; Go of My World; The Legacy; Over the Wall; Raging Waters; Disciples of the Watch
Wykonawcy: Chuck Billy - wokal; Alex Skolnick - gitara; Eric Peterson - gitara; Greg Christian - gitara basowa; John Tempesta - instrumenty perkusyjne; Louie Clemente - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Spitfire Records
Premiera: 2005
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 8

Ostatnio złapałem nowego bakcyla. Zasadniczym objawem tej choroby jest wewnętrzny przymus nakazujący mi poszerzać moją płytową kolekcję o koncertowe wydania DVD co poniektórych kapel. Kiedyś wychodziłem z założenia, że nie ma sensu kupować zapisu z gigu, na którym się nie było. Teraz jednak patrzę na to inaczej. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będzie to jedyna możliwość, abym mógł obejrzeć występy moich ulubionych zespołów na żywo... no, może nie do końca na żywo, ale lepszy rydz niż nic. W pełni zdaję sobie sprawę z faktu, iż moje odkrycie wieje świeżością sera pleśniowego, lecz na co dzień człowiek po prostu nie myśli o tym, że przyjdzie taki czas, kiedy najbardziej cenieni przez niego muzycy wyginą niczym dinozaury, a ich szczątki trafią na ekspozycję w Muzeum Historii Naturalnej, zapewne gdzieś pomiędzy trylobity a pterodaktyle.

Kiedy w pewnym sklepie sieciowym ze sprzętem RTV i AGD, do którego nie wpuszczają ludzi spożywających zupę widelcem, wpadł mi w oko koncert na DVD Testamentu "Live in London", do tego za niecałe pięćdziesiąt złociszy, nie mogłem powiedzieć "nie".

Zanim jednak przejdę do recenzowania samego gigu, pozwolę sobie w tym miejscu napomknąć o kilku szczegółach z historii tej thrashmetalowej grupy, pozwalających lepiej zrozumieć, co jest szczególnego w tym występie. Od swojego powstania w roku 1983 Testament przeszedł długą drogę. W swoim klasycznym, żelaznym składzie (Billy, Skolnick, Peterson, Christian i Clemente) chłopcy z Kalifornii nagrali pięć wyśmienitych albumów. Niestety, wskutek rozlicznych perturbacji i różnicy zdań, co do stylistyki i przyszłości formacji, drogi dotychczasowych towarzyszy broni rozeszły się wkrótce po tym, jak światło dzienne ujrzał "The Ritual" - ich piąty, studyjny krążek długogrający. Zainteresowania muzyczne Alexa Skolnicka przesunęły się bardziej w stronę jazzu, podczas gdy Louie Clemente całkowicie zrezygnował z kariery w tej branży i otworzył w Nowym Jorku sklep zajmujący się sprzedażą mebli i sztuki współczesnej. Po szóstym albumie studyjnym, z Testamentu odszedł Greg Christian i od tego czasu kapelę zasilało wielu zdolnych muzyków (m.in. James Murphy z Disincarnate, Gene Hoglan z Dark Angel i Steve DiGiorgio z Sadusa), lecz zespołowi nie udało się już odzyskać dawnej popularności. Na domiar złego u Chucka Billyego zdiagnozowano nasieniaka germinalnego - złośliwy nowotwór, który zagnieździł się w klatce piersiowej wokalisty. W 2001 roku odbył się w San Francisco "Thrash of the Titans" (z udziałem takich legend thrashu, jak Anthrax, Exodus, Death Angel, Sadus, Heathen i Vio-Lence), koncert charytatywny na rzecz Chucka Billyego i Chucka Schuldinera, u którego z kolei wykryto glejaka. Jak wszyscy wiemy, założycielowi Death nie udało się wygrać walki z chorobą. Na szczęście Chuck Billy ostatecznie wyszedł z konfrontacji z rakiem obronną ręką i w 2005 roku zapadła decyzja, że Testament da w Europie kilka występów w klasycznym składzie w ramach trasy "10 Days in May Tour". W ten sposób narodził się "Live in London" - czwarty koncertowy album kalifornijskich thrashmetalowców, a zarazem trzeci oficjalny, jaki ukazał się w formacie DVD.

"Live in London", trzeci gig z trasy "10 Days in May Tour", zarejestrowany został 8 maja 2005 roku w klubie "Koko" w londyńskim Camden Town. I to był chyba jedyny zgrzyt w całej produkcji. "Koko". Widząc taką nazwę, człowiek aż ma ochotę zakrzyknąć "what the fuck?!", a przed oczami wyobraźni staje mu wielki transwestyta z owłosioną klatą rodem z filmów Almodovara. Hell, no... Po niezbędnym dochodzeniu dowiedziałem się, iż historia owego szacownego klubu sięga 1900 roku, kiedy to otwarto go pod nazwą "Camden Theatre" i służył on... jako teatr właśnie. Z biegiem lat wielokrotnie przemianowywano przybytek, aczkolwiek zawsze z właściwą Brytyjczykom powściągliwością i umiarkowaniem. Aż do roku 2004. Nie wiem, ile trzeba było wypalić jointów, żeby tak dostojny gmach nazwać "Koko", ale jestem pewien, że Phil Anselmo nawet nie zbliżył się do tej liczby przez całe swoje życie. Niestety, nawet podczas koncertu nie jest nam dane zapomnieć, iż wszystko to ma miejsce pośród ścian "Koko", bowiem ochroniarze o srogich minach i z marsem na czołach nieustannie błyskają do widza białym napisem na czarnych koszulkach, a napis ten głosi "Koko Live". Ok, może i z wykształcenia nie jestem specem od marketingu, ale w moim mniemaniu taki ochroniarz, z racji tego, czym się zajmuje, powinien wzbudzać grozę lub respekt. I tu pojawia się następujące pytanie. Jak można traktować poważnie kolesia, który - choć jest napompowany niczym koła monster trucka - to ma na sobie ubiór firmowy sugerujący, że tak naprawdę pracuje w burdelu na stanowisku wykidajły? Gdyby król Edward III Plantagenet jeszcze żył, to pewnie zgromiłby mnie swym mottem z insygniów Orderu Podwiązki, głoszącym "Honi soit qui mal y pense", co w języku starofrancuskim znaczy ni mniej ni więcej, tylko "Hańba temu, kto nieprzystojnie o tym myśli". Cóż, może mój zdegenerowany umysł w istocie dopatruje się w tym czegoś nieprzystojnego i spadnie na mnie hańba, co nie zmienia faktu, iż z taką nazwą klub po prostu ociera się o śmieszność. Przypuszczalnie za parę lat zmienią ją na "Koko Channel La Manche" albo "Koko Demona", i zaproszą Dodamotha na uroczyste otwarcie.

Pomijając tę drobnostkę, "Live in London" to koncert absolutnie fantastyczny - urywa łeb widzowi przy miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachtną nazwę, i drybluje nim z łatwością godną prawnej nogi Ronaldinho. Te DVD zachwyci przede wszystkim fanów starego Testamentu, bowiem treściwa setlista obejmuje wyłącznie wałki z pierwszych pięciu studyjnych długograjów. Dźwięk jest nadzwyczaj czysty, a głośność wokalu wprost idealna - nie wyskakuje przed szereg, lecz doskonale współgra z częścią instrumentalną. Widać, że Chuck Billy jest w szczytowej formie i podchodzi do tego, co robi z czystą pasją. Podobnie rzecz ma się z Petersonem i Skolnickiem. Chłopaki czerpią mnóstwo frajdy ze wspólnego koncertowania po tak długiej przerwie i ta radość błyskawicznie udziela się widzowi. W pewnym momencie sam przyłapałem się na tym, że headbanguję, mimo iż to tylko występ oglądany na ekranie telewizora. Przez pierwszą część gigu za garami siedzi John Tempesta, z którym Testament nagrał krążek "Low". Po utworze "Trial by Fire" ustępuje on miejsca staremu pałkerowi formacji i od tego momentu już do końca za perkusję odpowiada Louie Clemente. Muzycy zdecydowali się na taki zabieg, gdyż po trzynastu latach braku kontaktu z graniem, Clemente musiał nauczyć się wielu ruchów od nowa i nie zdążył sobie przyswoić na czas całego materiału. Na szczęście z ostatnimi sześcioma wałkami koncertu radzi sobie wyśmienicie i aż miło się patrzy, jak pomimo upływu lat i zmiany stylu życia, w oku starego bębniarza tli się ten blask, jaki zwykle odnajdujemy w sobie, gdy dane jest nam ponownie przeżyć kilka magicznych chwil z przeszłości, na co dzień zamkniętej we wspomnieniach.

Reżyser również stanął na wysokości zadania, albowiem od strony wizualnej wszystko jest świetnie skrojone - pełno tu ciekawych ujęć i dynamicznych przejść. Co prawda Grega Christiana kamery pokazują najmniej, lecz w tym przypadku to akurat niewielka strata, bowiem tego wieczoru basista sprawiał wrażenie zamulonego niczym dno Tamizy. Oglądając "Live in London" mogłem też zobaczyć w akcji angielskich fanów metalu, co okazało się dość ciekawym doświadczeniem. Dotychczas myślałem, że naród, który na śniadanie potrafi wtrząchnąć zestaw składający się z jajecznicy, kiełbachy, kaszanki, bekonu, fasolki po bretońsku i placków ziemniaczanych, przez resztę dnia porusza się już z gracją u-boota idącego na dno. Najwyraźniej Wyspiarze są twardsi niż na to wyglądają, gdyż pod wpływem mocarnych brzmień Testamentu zdołali wytworzyć młyn, ustępujący chyba tylko temu, jaki widuje się u nas i w okolicach polskiej flagi na zagranicznych gigach. Najlepszą rzeźnię zaobserwować można było przy utworze "Over the Wall" - wówczas nawet ochroniarze spod znaku "Koko Power Rangers" wyglądali na niepewnych swego jutra. Na "Live in London" bawiłem się wybornie do tego stopnia, że ta godzina i dziesięć minut zleciały jak z bicza strzelił. I to właśnie zabolało - koncert trwa zaledwie 70 minut. Gdyby chłopcy przedłużyli go do standardowej półtorej godziny i uzupełnili setlistę o "Alone in the Dark", "Return to Serenity", "Time Is Coming" i "So Many Lies", to mógłbym umrzeć szczęśliwy.

Oprócz koncertu na płycie znajduje się wywiad z członkami zespołu nagrany w Innsbrucku 12 maja. Niestety, podobnie jak występ, i on jest zbyt krótki, trwa bowiem niewiele ponad dziesięć minut.

Po obejrzeniu całej zawartości DVD czułem się szczęśliwy jak dziecko, choć pozostał też pewien niedosyt spowodowany niewystarczającą, moim zdaniem, długością gigu i wywiadu. Mimo to mój werdykt zdecydowanie brzmi: "Live in London" jest warte każdej wydanej na niego złotówki. Zaleca się obcowanie z nim z odpowiednią dozą głośności, zwłaszcza, jeśli nienawidzicie swoich sąsiadów.

Komentarze
Dodaj komentarz »
Dobry stuff
Alex de Large (gość, IP: 188.122.20.*), 2009-10-15 23:52:56 | odpowiedz | zgłoś
Przylaczam sie do zachwytow. Bardzo fajny koncercik w swietnym skladzie, znacznie lepszy od tego ktory Testament gral w Poznaniu po plycie "The Gathering".
Ten koncert powala!!!
Andrew Kinol (gość, IP: 87.207.175.*), 2009-10-12 19:41:54 | odpowiedz | zgłoś
Wspaniały,cudowny koncert Testament,który oglądałem kilka razy i za każdym razem przechodziły mnie ciary,choc widziałem Testament na żywo ten koncert jest po prostu rewe...pozdro dla fanów metalu!!!
!
Michał (gość, IP: 83.24.247.*), 2009-10-12 10:00:13 | odpowiedz | zgłoś
Z ciekawostek warto dodać, że podczas wywiadu Peterson pije Żywca.

Sama recka trochę za rozwlekła, przemyślenia na temat nazwy klubu autor mógł sobie darować, ale fakt faktem, koncert bardzo fajny.