zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 27 kwietnia 2024

recenzja: Metallica "St. Anger"

19.03.2004  autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski
okładka płyty
Nazwa zespołu: Metallica
Tytuł płyty: "St. Anger"
Utwory: Frantic; St. Anger; Some Kind of Monster; Dirty Window; Invisible Kid; My World; Shoot Me Again; Sweet Amber; The Unnamed Feeling; Purify; All Witin My Hands
Wykonawcy: James Hetfield - wokal, gitara; Kirk Hammett - gitara; Lars Ulrich - instrumenty perkusyjne; Rob Trujillo - gitara basowa
Wydawcy: Elektra Records
Premiera: 2003
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

"St. Anger" z pewnością była jedną z najbardziej oczekiwanych premier zeszłego roku. Ale czyż mogło być inaczej, skoro chodziło o zespół, którego płyty swego czasu definiowały pojęcie metalu? Skoro nagrany w roku 1986 "Master Of Puppets" jest dla wielu najlepszą metalową płytą wszech czasów? A przecież w latach 80. Metallica nagrała jeszcze trzy inne znakomite płyty, a kolejną dekadę zaczęła od świetnego heavymetalowego "Czarnego albumu".

Z drugiej strony gros fanów wyraźnie zaznacza, że uwielbiają nie tyle Metallikę jako taką, co Metallikę starą, czy też - ujmując to inaczej - Metallikę urodzoną w roku 1983 i spoczywającą w pokoju od 1991 r. Pamięć o dawnych latach świetności i - to zgodna opinia - znacznie chudszych ostatnich 12 latach powodowała, że oczekiwano tej płyty z wypiekami na twarzy. Do całego zamieszania doszły jeszcze wielkie problemy alkoholowe wokalisty, które o mało nie spowodowały rozpadu zespołu, oraz odejście z grupy Jasona Newsteda. Mimo tych wszystkich problemów płyta zdołała ujrzeć wreszcie światło dzienne...

Od tego momentu minęło sporo czasu, a co za tym idzie płyta sporo się już zdążyła nawirować w mojej wieży. Jednak ciągle gdy słucham tego albumu, dominującym uczuciem jest zaskoczenie. Metallica faktycznie powróciła do ciężkiego grania, co słychać od pierwszych sekund rozpoczynającego album kawałka "Frantic". Nie ma tu rockowych patentów znanych z ostatnich płyt, jest natomiast ciężar, który chwilami naprawdę może przytłoczyć; jest energia, jest naprawdę wielka dawka agresji. Ale jest to jednocześnie granie niezwykle różne od dawnych dokonań kapeli. Tak odmienne, że chwilami w ogóle ciężko poznać, że to gra właśnie Hetfield i spółka. Zespół bowiem wyraźnie dał się ponieść fali nowoczesnego metalu, tworząc płytę, która łączy thrashowe korzenie z nowoczesnym brzmieniem. Słychać to szczególnie w pracy gitar - w ich kanciastych i brudnych riffach bardzo mało jest wirtuozerii, a dużo gniewu i złości. Wrażenie to pogłębia całkowity właściwie brak solówek. Z takimi patentami gitarowymi dobrze współgra siłowy, drażniący i mocny wokal Jamesa. Mieszane uczucia można natomiast mieć co do perkusji: z jednej strony Ulrich odgrywa tu chwilami bardzo ciekawe i zamotane partie, ale brzmienie to... no, po prostu aż ciśnie się na usta słowo "katastrofa". Bębnienie Larsa brzmi tu jak obijanie kijkami beczek czy garnków, a nie profesjonalna nawalanka na perkusji. Posłuchajcie np. "Some Kind Of Monster", "All Within My Hands" albo "St. Anger". Ktoś tu wyraźnie spieprzył sprawę... Co oczywiste, takie tekturowe brzmienie perkusji daje się we znaki szczególnie w mocniejszych partiach, zwolnienia natomiast wypadają znacznie lepiej. Jest ich tu zresztą całkiem sporo i wywołują dość miłe skojarzenia, choćby z Faith No More, Audioslave ("The Unnamed Feeling") czy nawet z Red Hot Chili Peppers ("Purify" czy "All Within My Hands").

Bardzo ważną kwestią przy odbiorze tej płyty jest także jej długość: jak na mój gust 75 minut to zdecydowanie za dużo. Jak napisałem wyżej, nie ma na tej płycie jakichś łamańców, zaskakujących przejść i wirtuozerskich popisów, co w połączeniu z ilością numerów i czasem ich trwania sprawia, że momentami jest tu dość monotonnie i przyciężkawo. Gdyby tak skrócić z wyczuciem co poniektóre kawałki to - moim zdaniem - wyszłoby to albumowi zdecydowanie na zdrowie. Nie chciałbym natomiast wyrzucać konkretnych nagrań w całości, bo "St. Anger" to w sumie dość równa płyta i nie ma tu ani numerów totalnie beznadziejnych, ani wybitnych. Oczywiście jednak coś niecoś można wyróżnić. Bardzo dobre wrażenie robi mianowicie "Sweet Amber" ze swoim pięknie rozpędzającym się thrashowym riffem i łagodnym przejściem do walcowatego, mrocznego refrenu, który kojarzy się odrobinę z Black Sabbath. Podobnie jest z bardzo dynamicznym i motorycznym nagraniem tytułowym. Fajne jest również ciekawie poszarpane "The Unnamed Feeling", ostre "Purify" i rozpoczynające płytę "Frantic".

W sumie ciężko jest mi jednoznacznie ocenić tę płytę. Ogólnie jest to dobry album, który wynurza się ponad przeciętność. Wprawdzie wynurza się lekko, wystawiając li tylko czubek głowy i ewentualnie może górną część uszu, ale jednak ;) Zespół spróbował czegoś nowego i choć ta droga nie jest chyba do końca właściwa, ważne jednak, że próbuje. Oczywiście w odniesieniu do oczekiwań ta płyta to zawód, gdyż w żaden sposób nie wytrzymuje porównania do arcydzieł z przeszłości. Dla marzących o powrocie do korzeni gwoździem do trumny będzie pewnie wtłoczona w album nowoczesność i dla nich ocena płyty nie wyskoczy pewnie powyżej 4. Natomiast ogólnie i w miarę obiektywnie jest to płyta na 6 - po prostu ni mniej, ni więcej, tylko dobry album.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Po raz kolejny... konfuzja
enemy (gość, IP: 83.3.229.*), 2008-10-02 15:13:10 | odpowiedz | zgłoś
Mustain to nie jest dobry przykład, bo mimo iż zajebiście komponuje to solówki gra strasznie nieczysto, jak slayerowcy. Ale przy Friedmanie Hammet wypada bardzo blado... Swoją drogą według mnie Hammet nie miał nic do gadania przy st.anger. To zresztą widać na dokumencie Some kind of monster. Po prostu jak Ulrich i Hetfield coś postanowią to nie ma bata. Pozdro
5
Starsze »